Ład czy nieład?
09 maja 2006
Sławomir Gzell
W ostatnich tygodniach mnożą się rozważania, czy lepiej budować z planem czy bez planu. Spotykamy także opinie, iż wszystkiemu winien jest „brak aktualnych planów zagospodarowania” i że to wynik „naiwnych zapisów ustawy o zagospodarowaniu przestrzennym”. Faktycznie, autorzy ustawy wykazali się naiwnością, wyobrażając sobie, że jej zapisy będą inspiracją do utrzymywania ładu w przestrzeni miasta i że dla osiągnięcia tego celu łączyć będą swoje działania władze miasta, deweloperzy i projektanci.
Niestety, jest inaczej: o ładzie przestrzennym nikt nie myśli. Miejskie władze wyprzedają wszystkie kawałki terenu, jaki jeszcze posiadają, lekceważąc powszechnie znaną prawdę, że zarządzanie przestrzenią miasta jest możliwe tylko wtedy, gdy posiada się znaczny procent gruntów. Zacytujmy tutaj słowa prezydenta Stefana Starzyńskiego wypowiedziane w 1938 roku: „Normalna gospodarka miejska wymaga, aby około 50 proc. powierzchni miasta należało do gminy”. Powtarzają to liczni teoretycy i praktycy z obu stron Atlantyku, ale u nas, dziś, urzędnicy miejscy wiedzą lepiej. Ich zdaniem, wyprzedaż natychmiastowa jest cnotą, a nakłanianie do roztropności połączonej z myśleniem o przyszłości wywołuje absurdalne oskarżenia, sprowadzające wszystko np. do walki politycznej.
Nic dziwnego, że w tej atmosferze deweloperzy czują się zwolnieni z dbałości o przestrzeń miast. Mogą realizować swój podstawowy, naturalny cel, jakim jest produkcja pieniędzy, oparta na zasadzie maksymalizacji zysków. Pokazały to wyraźnie wypowiedzi członków Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Domów w czasie spotkania z posłami z sejmowej podkomisji ds. budownictwa. Z relacji prasowej dowiadujemy się, że inwestorzy są gotowi płacić za pracę urzędników miejskich wydających pozwolenia na budowę, ale wtedy, gdy pozwolenia będą wydawane! Dalej zaproponowano, aby cały teren miasta był z zasady, z góry, uważany za przeznaczony pod budownictwo mieszkaniowe, chyba że plan postanowi inaczej! Albo żeby na podstawie studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego wydawać pozwolenia na budowę (mimo że w studium nie określa się granic terenów!). O innych absurdalnych wywodach nie wspominam, ale kiedy je czytam, to nie wierzę własnym oczom, a studenci architektury na zajęciach z urbanistyki pokładają się ze śmiechu.
Wreszcie projektanci architekci. Praktyka jest po prostu taka, że dostając zlecenia od inwestorów myślących jak wyżej, przyjmują ich punkt widzenia. Wiele mówi się tu o służbie dla klienta, ale według mnie jest to zwykła chęć uczestniczenia w podziale tortu, jakim jest zysk z budowania w mieście. Stąd popieranie opcji: budować więcej i szybciej i zgadzać się na każdy wybryk inwestora, bo to oznacza więcej zleceń na projekty. Dlatego też moi koledzy raz zgadzają się z tym, że barierą inwestycyjną jest brak planu (wtedy, gdy czekają na pozwolenie na budowę), a kiedy indziej, że jest nią istnienie planu (bo to, jak można usłyszeć, przeszkadza deweloperom w urozmaicaniu miejskiej przestrzeni).
Oczywiście, że plan musi być dobry (cokolwiek by to oznaczało), w tym musi odzwierciedlać życzenia wszystkich uczestników życia w mieście, z czego w krajach o utrwalonej demokracji wynika z reguły długi okres jego przygotowywania. Nie odrzuca się tam jednak hurtem zastrzeżeń do planu ani nie atakuje jego krytyków. Gdzieś za Odrą ważny jest „widok z okna”, w Warszawie rzecz kompletnie ignorowana, bo nie przynosi (podobno) zysku, a na pewno nie błyskawicznie.
W tym kontekście można zgodzić się z tezą, że Warszawa nie ma jasnej wizji rozwoju centrum i tu słuszna jest uwaga Stefana Kuryłowicza o braku aktualnego planu na tym terenie. Jednakże trzeba być konsekwentnym: jeżeli nie ma planu, to decyzje dotyczące przestrzeni trzeba uważać za przypadkowe, bo wieżowce pojawiają się tam, gdzie akurat komuś zechce się taki budynek postawić. Przykładem jest tu również Prosta Tower. Uwagi, że „centrum ma być żywe” nie mają tu nic do rzeczy. Są chowaniem się za ogólnie słusznymi stwierdzeniami. Podobnie jest wtedy, gdy inwestorzy tzw. skrzydła Daniela Libeskinda, czyli nowego wysokościowca zaprojektowanego przez amerykańskiego architekta, mówią o stworzeniu „wokół budynku wyjątkowo atrakcyjnej przestrzeni publicznej” („Dziennik” z 18.04.06). Z pewnością nie wiedzą o pracach analizujących lokalizacje warszawskich wieżowców, z których żaden takiej przestrzeni nie stworzył i nie ma na to szans.
W odniesieniu do budynków wysokich plan mógłby i powinien pełnić rolę oferty dla inwestorów, stymulując ich działania w przestrzeni. Oznacza to, że po spełnieniu określonych warunków otrzymaliby również określone przywileje. Plan powinien jednak przede wszystkim dbać o jakość przestrzeni miejskiej, co oznacza dbałość o panoramy miejskie i kompozycję wnętrz ulic i placów. Czy jest to potrzebne? Kiedy z Pragi widać, że wysoki budynek na placu Bankowym udaje komin Zamku Warszawskiego, a Intraco 2 dziwną, drugą wieżę kościoła na Rynku Nowego Miasta, to odpowiedź wydaje się oczywista.
Kiedy dowiadujemy się, że Złote Tarasy dostały w Cannes 2006 nagrodę za wyjątkowo trafne wpisanie się w tradycyjny krajobraz warszawskiego śródmieścia, to od razu przypominamy sobie, że bezsensowny plan, który pozwolił na ich zbudowanie, pozbawiony był jakichkolwiek odniesień do trzeciego wymiaru. Powstał wtedy, gdy rewolucjoniści urbanistyczni mówili o planach jako „narzędziach opresji komunistycznej” a słowa o wspólnym albo społecznym interesie brzmiały dla nich podejrzanie. Teraz za to płacimy, ale ile czasu można? I ciekaw jestem, kto zechce w końcu przeciąć ten węzeł zaniechań, załatwiania, prawnych kruczków, przemilczeń, zamawianych artykułów, pompatycznych i oszukańczych zapewnień, niewiedzy i bezczelnej pazerności?
prof. Sławomir Gzell, kierownik Zakładu Projektowania Urbanistycznego Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej
Źródło:
Archiwum Puls Biznesu
wyd. 2092 str. 2
09 maja 2006
Sławomir Gzell
W ostatnich tygodniach mnożą się rozważania, czy lepiej budować z planem czy bez planu. Spotykamy także opinie, iż wszystkiemu winien jest „brak aktualnych planów zagospodarowania” i że to wynik „naiwnych zapisów ustawy o zagospodarowaniu przestrzennym”. Faktycznie, autorzy ustawy wykazali się naiwnością, wyobrażając sobie, że jej zapisy będą inspiracją do utrzymywania ładu w przestrzeni miasta i że dla osiągnięcia tego celu łączyć będą swoje działania władze miasta, deweloperzy i projektanci.
Niestety, jest inaczej: o ładzie przestrzennym nikt nie myśli. Miejskie władze wyprzedają wszystkie kawałki terenu, jaki jeszcze posiadają, lekceważąc powszechnie znaną prawdę, że zarządzanie przestrzenią miasta jest możliwe tylko wtedy, gdy posiada się znaczny procent gruntów. Zacytujmy tutaj słowa prezydenta Stefana Starzyńskiego wypowiedziane w 1938 roku: „Normalna gospodarka miejska wymaga, aby około 50 proc. powierzchni miasta należało do gminy”. Powtarzają to liczni teoretycy i praktycy z obu stron Atlantyku, ale u nas, dziś, urzędnicy miejscy wiedzą lepiej. Ich zdaniem, wyprzedaż natychmiastowa jest cnotą, a nakłanianie do roztropności połączonej z myśleniem o przyszłości wywołuje absurdalne oskarżenia, sprowadzające wszystko np. do walki politycznej.
Nic dziwnego, że w tej atmosferze deweloperzy czują się zwolnieni z dbałości o przestrzeń miast. Mogą realizować swój podstawowy, naturalny cel, jakim jest produkcja pieniędzy, oparta na zasadzie maksymalizacji zysków. Pokazały to wyraźnie wypowiedzi członków Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Domów w czasie spotkania z posłami z sejmowej podkomisji ds. budownictwa. Z relacji prasowej dowiadujemy się, że inwestorzy są gotowi płacić za pracę urzędników miejskich wydających pozwolenia na budowę, ale wtedy, gdy pozwolenia będą wydawane! Dalej zaproponowano, aby cały teren miasta był z zasady, z góry, uważany za przeznaczony pod budownictwo mieszkaniowe, chyba że plan postanowi inaczej! Albo żeby na podstawie studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego wydawać pozwolenia na budowę (mimo że w studium nie określa się granic terenów!). O innych absurdalnych wywodach nie wspominam, ale kiedy je czytam, to nie wierzę własnym oczom, a studenci architektury na zajęciach z urbanistyki pokładają się ze śmiechu.
Wreszcie projektanci architekci. Praktyka jest po prostu taka, że dostając zlecenia od inwestorów myślących jak wyżej, przyjmują ich punkt widzenia. Wiele mówi się tu o służbie dla klienta, ale według mnie jest to zwykła chęć uczestniczenia w podziale tortu, jakim jest zysk z budowania w mieście. Stąd popieranie opcji: budować więcej i szybciej i zgadzać się na każdy wybryk inwestora, bo to oznacza więcej zleceń na projekty. Dlatego też moi koledzy raz zgadzają się z tym, że barierą inwestycyjną jest brak planu (wtedy, gdy czekają na pozwolenie na budowę), a kiedy indziej, że jest nią istnienie planu (bo to, jak można usłyszeć, przeszkadza deweloperom w urozmaicaniu miejskiej przestrzeni).
Oczywiście, że plan musi być dobry (cokolwiek by to oznaczało), w tym musi odzwierciedlać życzenia wszystkich uczestników życia w mieście, z czego w krajach o utrwalonej demokracji wynika z reguły długi okres jego przygotowywania. Nie odrzuca się tam jednak hurtem zastrzeżeń do planu ani nie atakuje jego krytyków. Gdzieś za Odrą ważny jest „widok z okna”, w Warszawie rzecz kompletnie ignorowana, bo nie przynosi (podobno) zysku, a na pewno nie błyskawicznie.
W tym kontekście można zgodzić się z tezą, że Warszawa nie ma jasnej wizji rozwoju centrum i tu słuszna jest uwaga Stefana Kuryłowicza o braku aktualnego planu na tym terenie. Jednakże trzeba być konsekwentnym: jeżeli nie ma planu, to decyzje dotyczące przestrzeni trzeba uważać za przypadkowe, bo wieżowce pojawiają się tam, gdzie akurat komuś zechce się taki budynek postawić. Przykładem jest tu również Prosta Tower. Uwagi, że „centrum ma być żywe” nie mają tu nic do rzeczy. Są chowaniem się za ogólnie słusznymi stwierdzeniami. Podobnie jest wtedy, gdy inwestorzy tzw. skrzydła Daniela Libeskinda, czyli nowego wysokościowca zaprojektowanego przez amerykańskiego architekta, mówią o stworzeniu „wokół budynku wyjątkowo atrakcyjnej przestrzeni publicznej” („Dziennik” z 18.04.06). Z pewnością nie wiedzą o pracach analizujących lokalizacje warszawskich wieżowców, z których żaden takiej przestrzeni nie stworzył i nie ma na to szans.
W odniesieniu do budynków wysokich plan mógłby i powinien pełnić rolę oferty dla inwestorów, stymulując ich działania w przestrzeni. Oznacza to, że po spełnieniu określonych warunków otrzymaliby również określone przywileje. Plan powinien jednak przede wszystkim dbać o jakość przestrzeni miejskiej, co oznacza dbałość o panoramy miejskie i kompozycję wnętrz ulic i placów. Czy jest to potrzebne? Kiedy z Pragi widać, że wysoki budynek na placu Bankowym udaje komin Zamku Warszawskiego, a Intraco 2 dziwną, drugą wieżę kościoła na Rynku Nowego Miasta, to odpowiedź wydaje się oczywista.
Kiedy dowiadujemy się, że Złote Tarasy dostały w Cannes 2006 nagrodę za wyjątkowo trafne wpisanie się w tradycyjny krajobraz warszawskiego śródmieścia, to od razu przypominamy sobie, że bezsensowny plan, który pozwolił na ich zbudowanie, pozbawiony był jakichkolwiek odniesień do trzeciego wymiaru. Powstał wtedy, gdy rewolucjoniści urbanistyczni mówili o planach jako „narzędziach opresji komunistycznej” a słowa o wspólnym albo społecznym interesie brzmiały dla nich podejrzanie. Teraz za to płacimy, ale ile czasu można? I ciekaw jestem, kto zechce w końcu przeciąć ten węzeł zaniechań, załatwiania, prawnych kruczków, przemilczeń, zamawianych artykułów, pompatycznych i oszukańczych zapewnień, niewiedzy i bezczelnej pazerności?
prof. Sławomir Gzell, kierownik Zakładu Projektowania Urbanistycznego Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej
Źródło:
Archiwum Puls Biznesu
wyd. 2092 str. 2