O tym, co się buduje i jak się żyje w Warszawie, rozmawiamy z Grzegorzem Piątkiem, krytykiem architektury, który pracuje właśnie nad polską wystawą na wrześniowe biennale w Wenecji.
Grzegorz Piątek i Jarosław Trybuś chcą na Międzynarodowym Biennale Architektury w Wenecji pokazać sześć najbardziej reprezentatywnych polskich budynków z ostatnich lat. To, jak wyglądają teraz i jak się mogą zmienić w bliżej nieokreślonej przyszłości. Fotografuje je Nicolas Grospierre, a futurystyczne wizje tworzy artysta sztuk wizualnych Kobas Laksa, m.in. biurowiec Rondo1 przerabia na kolumbarium, Metropolitan na więzienie, a BUW na galerię handlową.
Rozmawiamy nie tylko o Wenecji, ale też o Warszawie, bo Grzegorz jest znawcą architektury naszego miasta, a jego teksty ukazały się ostatnio w kilku turystycznych wydawnictwach, m.in. w mapie "Use-It Warsaw" wydanej przez fundację Bęc Zmiana i przewodniku "Wallpaper".
Agnieszka Kowalska: Spotykamy się na Dworcu Centralnym, bo...
Grzegorz Piątek: Bo lubię jego architekturę. Poza tym jest symbolem Warszawy - miasta tranzytowego, otwartego na ludzi, którzy tu przyjeżdżają i chcą coś robić. Od dziecka dworzec mnie ekscytuje. Do dziś, gdy chodzę podziemiami i słyszę komunikaty o odjeżdżających pociągach, to wyobrażam sobie, że mógłbym wsiąść i zaraz być gdzie indziej.
A co byś zrobił z tym naszym dworcem? Burzył? Modernizował?
- Odczyściłbym tylko, bo ta architektura wcale się nie zestarzała. Jak na tamte czasy dworzec był solidnie zbudowany, z dobrych materiałów: drzwi automatyczne i zegary z Włoch, marmur, granit. Gdy wypolerowano ostatnio podłogę w hali głównej to jest taka sama jak w Focusie czy Metropolitanie. Na pewno dworzec trzeba zmodernizować, znaleźć pomysł na wykorzystanie różnych bezużytecznych przestrzeni, np. wielkich poczekalni na antresoli.
Podobał mi się projekt architektów z grupy Centrala, którzy zamienili główną halę w oranżerię. W Madrycie już to zrobiono z dworcem Atocha. Zbudowano nowy dworzec, a w starej, przeszklonej hali z XIX wieku urządzono ogród.
Przyjechałeś dziś na spotkanie na rowerze. Jeździsz codziennie?
- To jest wyzwanie, ale jeżdżę. Rozmawiałem ostatnio z urbanistą z Kopenhagi Janem Gehlem, doradcą do spraw pieszych i rowerzystów w tamtejszym ratuszu, i mówił mi, że u nich rower jest najpopularniejszym środkiem transportu, popularniejszym niż metro. 38 proc. mieszkańców Kopenhagi codziennie jeździ rowerem, a zimą ruch spada tylko o 20 proc. U nas są takie denerwujące niedogodności, że np. ścieżka jest poprowadzona raz po jednej, raz po drugiej stronie ulicy. W al. Jana Pawła II trzeba kilkakrotnie przejechać na światłach przez jezdnię. Strata czasu!
Chodźmy może do Złotych Tarasów, bo tu na dworcu nie ma gdzie usiąść. Co sądzisz o Tarasach?
- Traktuję je jak swój sam osiedlowy, bo niedaleko mieszkam, na Żelaznej. Ta architektura jest kiczowata, ale cieszę się, że w ogóle coś tu powstało. Przedtem miasto kończyło się na Marszałkowskiej, a teraz jest powód, żeby ruszyć się kawałek dalej za Pałac Kultury.
A nowy projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej widziałeś? Jak go oceniasz?
- Uważam, że idzie w bardzo dobrym kierunku. I cieszę się, że już nikt nie żąda od Christiana Kereza, by zasadniczo zmieniał bryłę budynku. Bo dziś na świecie nie dyskutuje się tak wiele o formie, a raczej jak budynek będzie w przyszłości funkcjonował, jak się będzie starzeć, jaki wpływ będzie miał na środowisko i społeczeństwo. Dlatego w przypadku Kereza trzeba docenić ten otwarty parter, to, że wnętrze będzie się przenikało z parkowym otoczeniem. Takie myślenie jest ponadczasowe i mądre, a nie ściganie się, kto będzie miał bardziej odjechaną bryłę.
No właśnie. Wśród warszawiaków rozgorzała dyskusja, czy Kerez powinien stworzyć coś konkurencyjnego dla Pałacu Kultury. Jakie jest twoje zdanie?
- Z Pałacem się nie wygra wysokością, nie da się go też zakrzyczeć udziwnioną bryłą. Kerez podjął słuszną decyzję, że będzie go negował, tworzył jego przeciwieństwo. Trzeba zostawić jakiś nowy ślad, a nie przez kolejne 50 lat kłócić się z Pałacem. Powtarzamy jak mantrę, że on dominuje w krajobrazie Warszawy, kiedy już dawno nie dominuje. Gdy wyrósł tu po wojnie wśród ruin, to był policzek. Ale od tego czasu miasto urosło. Nie ma co prawda jeszcze budynków wyższych niż Pałac Kultury, ale przez ten parawan wysokościowców za nim staje się on już jednym z wielu wieżowców.
Teraz powstaną kolejne - gwiazd światowej architektury: Daniela Libeskinda i Zahy Hadid. Zabrałeś głos w dyskusji o projekcie Zahy. Głos krytyczny, ale raczej wobec postawy ratusza niż samego projektu. Dobrze zrozumiałam?
- Chodzi o to, że takie projekty nie powinny przechodzić bez dyskusji. Bo kto powiedział, że jak przyjechała gwiazda, to musi być poklask i akceptacja bez żadnych zastrzeżeń? W przypadku Zahy szczególnie bolesne jest to, że bez żenady przyznała, że projektowała w ciemno, że się tu nie pofatygowała. A to miejsce, w którym ma stanąć jej wieżowiec - skrzyżowanie Chałubińskiego i Alej Jerozolimskich - to bardzo ważne miejsce w Warszawie. Zdominowane przez samochody, gdzie dziennie tysiące ludzi przemyka podziemiami. I można by je przy tej okazji wymyślić od nowa.
A propos Alej Jerozolimskich - to chyba najbardziej zmarnowana ulica w Warszawie.
- To prawda. Przed wojną rosły tu dwa szpalery drzew po każdej stronie, a Aleje miały również charakter spacerowy. W latach 60., kiedy zbudowano wszystkie te ronda, przejścia podziemne, nadano im charakter jednoznacznie samochodowy. Teraz jest to taki kawałek autostrady w mieście. A ta ulica ma ogromny potencjał. Mamy tu świetną architekturę: ciąg stuletnich kamienic, Rotundę, Smyka, Dom Partii, kompleks Muzeum Narodowego. Warto byłoby je powiązać i wyeksponować. I pomyśleć o udogodnieniach dla ludzi.
To jest wielki problem współczesnej Warszawy. Mamy dobrych architektów, powstają fajne budynki, ale nie ma myślenia o tym, co ma być między budynkami, o relacji pieszy - rower - samochód. Krakowskie Przedmieście nie jest idealne, ale to krok w dobrą stronę. Trzeba tworzyć przestrzenie, które podnoszą jakość życia w mieście i dbać o te, które już działają. Władze mówią, że należy wprowadzić zabudowę do parku Świętokrzyskiego, bo taki kawał zieleni w środku Warszawy to marnotrawstwo. A przecież to ogromny walor!
Bardzo ważne też, by w centrum budowało się mieszkania, żeby ludzie nie uciekli na przedmieścia. Gdy będą mieli wszystko w zasięgu spaceru i roweru, to samochód nie będzie im tak potrzebny. Na ulicach powinny być ścieżki rowerowe, gęściej rozmieszczone przejścia dla pieszych. To uspokaja ruch samochodowy i stymuluje życie ulicy.
W kontekście tego, o czym mówisz, ogólny temat tegorocznego biennale w Wenecji "Architektura poza budowaniem" wydaje się bardzo trafiony. Zainspirował was?
- Jasne. Bo architektura to dziś znacznie więcej niż budowanie, wytyczanie. To też radzenie sobie z tą substancją, która już istnieje, adaptowanie, poprawianie, rewitalizacja. My w Polsce jesteśmy jeszcze na tym etapie, że musimy nadrabiać zaległości, budować to, czego przez lata nie było: drogi, powierzchnie biurowe, handlowe, mieszkania. Natomiast Zachód ma raczej problem z już istniejącymi budynkami, które się zestarzały.
"Architektura poza budowaniem" to też myślenie o tym, jak działa przestrzeń między ścianami budynków, małe ruchy, które słynny brazylijski urbanista Jaime Lerner nazwał akupunkturą miasta. To może być postawienie ławki w sensownym miejscu, oświetlenie niebezpiecznego skweru, projekt artystyczny, jak nasz "Dotleniacz", który stosunkowo małym kosztem zmienił okolicę.
Wymyśliliśmy, że na biennale pokażemy, jaka architektura jest naprawdę i jaka może być w przyszłości. Bo ona jest ciągle przywiązana do ociężałych technologii, co skazuje ją na szybkie przeterminowanie. Chcemy sprowokować dyskusję o tym, że to, co jest teraz budowane, nie jest wieczne. To już się dzieje, a Warszawa jest idealnym poligonem takich zmian.
Ale raczej się burzy, niż zmienia funkcję budynków.
- Niestety, zburzono Supersam, pawilon Chemii, kino Skarpa. Ale też dom towarowy City Center, który przestał mieć ekonomiczny sens. Jeszcze 15 lat temu to był szczyt lansu i duma Warszawy. Ale pożegnaliśmy go bez żalu. To pokazuje, jak dynamiczna jest Warszawa, jak dynamiczne jest współczesne miasto.
Czym się kierowaliście, projektując przyszłość tych sześciu wybranych przez siebie budynków?
- To jest naukowe gdybanie. Analizujemy rozmaite trendy, okoliczności i zastanawiamy się, jak te budynki mogą się odnaleźć w zupełnie nowej rzeczywistości, kiedy np. książki zostaną zdigitalizowane, zmieni się model pracy biurowej albo postępować będzie laicyzacja. Dalszy wzrost cen energii może skazać takie budynki jak Rondo 1 na bezużyteczność. Bo są całe przeszklone i bardzo zależne od ogrzewania i klimatyzacji.
Nie tworzymy żadnej wizji architektury przyszłości ani nie mówimy, jak powinna być projektowana. Ta wystawa ma pobudzić refleksję, ma być prowokacją i spuścić powietrze z nadętej architektury.
Ostatnio pisałeś teksty do różnych warszawskich przewodników. Jak twoim zdaniem powinniśmy pokazywać nasze miasto turystom?
- Trzeba się pogodzić z tym, że turysta nie jest jeden. Nie może być w związku z tym czegoś takiego jak jednolita polityka promocyjna. "Wallpaper" miał wyraźnie sprecyzowane oczekiwania, że Warszawa nie może być w ich przewodniku pokazana jako skansen PRL-u albo jakieś śmieszne biedne miasto na Wschodzie, które próbuje być zachodnie. Nie chcieli żadnych barów mlecznych, obskurnych bloków, tylko budynki w dobrym stanie, dizajnerskie knajpy. Dlatego gdy się ze mną skontaktowali, trochę spanikowałem. Ale okazało się, że to da się zrobić.
Mapa "Use-It" jest inna. Tu odbiorcą jest turysta wędrujący z plecakiem i mniejszą ilością pieniędzy. Taki, który szuka przygody, lokalnych smaczków, egzotyki. Dlatego tam pokazaliśmy mleczne bary, więcej jest też praskich klimatów. Szczerze napisaliśmy, że o ile lato jest takim czasem, kiedy życie kulturalne w Warszawie zamiera, to jest wtedy świetna okazja, żeby zwiedzić miasto na rowerze, połazić, walnąć się na trawie w parku, posiedzieć nad Wisłą.
Ciebie to nie boli, że w Warszawie nic się latem nie dzieje?
- Boli. Tu jest tak jak w małym miasteczku, gdy jest procesja w Boże Ciało i głupio jest nie pójść, bo wszyscy wiedzą, kto nie był. Tak samo w Warszawie jest głupio nie wyjechać latem. Mamy urlopowy terror. Podobnie jest w wielu metropoliach, we Włoszech na sierpień zamyka się całe firmy, ale w Rzymie nieobecność miejscowych rekompensują turyści. My musimy im, i mieszkańcom, stworzyć letnie atrakcje. Zazdroszczę Wrocławiowi. Oni to świetnie robią. Skutecznie lansują się przez całe lato jako miasto festiwali. Właśnie tam byłem, podczas festiwalu Era Nowe Horyzonty.
Ja też byłam.
- No widzisz, a do Warszawy na co mamy zaprosić?
* Grzegorz Piątek (rocznik 1980), krytyk architektury, z wykształcenia architekt. Redaktor miesięcznika "Architektura-Murator". Mieszka na Woli